Potrzebowałam zaledwie chwili, żeby zdecydować czy pojadę do Warszawy na koncert Paula McCartneya. Fakt, że usłyszę na żywo takie utwory jak Let It Be czy Hey Jude
oraz, że zobaczę na własne oczy byłego Beatlesa był niesamowity. Jak
się okazało zabrał on swoich fanów w blisko trzy godzinną muzyczną
podróż – nie zabrakło kawałków słynnej czwórki z Liverpoolu, utworów z
jego solowej kariery oraz grupy Wings.
Bramy Stadionu Narodowego były otwarte od 17.30, a o
19.30 miał zacząć grać DJ w ramach supportu. Nikt nie wiedział o kogo
chodzi, a jak się w praktyce okazało po 20. publiczność usłyszała
większość popularnych ostatnio kawałków, by jakoś umilić sobie
oczekiwanie na główną gwiazdę wieczoru – Paula. Moje
miejsce znajdowało się naprzeciwko sceny niemal na samym dole trybuny.
Widoczność była kiepska, jednak telebimy w 99% wynagrodziły sprawę i
naprawdę w bardzo dobrej jakości pokazywały pierwsze – fotografie
ukazujące muzyka na różnych etapach jego życia oraz później – co się
dzieje na scenie. Setlisty z jego koncertów śledziłam już od pewnego
czasu, dlatego też wiedziałam czego fani mogą się spodziewać podczas
sobotniego występu. Rozpoczął się on kilka minut po 21. od Eight Days a Week.
W jednym momencie wszyscy, którzy mieli miejscówki na płycie powstali z
krzeseł i chóralnie wykrzykiwali cały tekst. Kolejne było Junior’s Farm i All My Loving. Paul
przyznał, że przyjeżdżając do Polski chciał się nauczyć kilka zwrotów w
naszym języku, dlatego też przywitał się słowami ‘Cześć Polacy, dobry
wieczór Warszawo’, a troszkę później już zapowiadał utwór My Valentine
– ‘ napisałem tę piosenkę dla mojej żony, Nancy’. Przyznał także, lekko
onieśmielony, że nasz język jest naprawdę trudny, a później już po
angielsku dedykował kolejno utwory dla Johna Lennona (Here Today) i Georga Harrisona (Something). Paul
co chwilę zmieniał instrumenty, z gitary elektrycznej na akustyczną, z
fortepianu znów na elektryczną.
Czarował publiczność kawałkami Blackbird, Lovely Rita, Eleanor Rigby czy Mrs. Vandebilt. Nastrojowo zrobiło się przy Let It Be i Band on the Run. Podczas Live and Let Die zaskoczyły publiczność efekty specjalne w postaci przeróżnych fajerwerków, które co chwila jeden po drugim wystrzeliwały w górę. Pod koniec podstawowego setu nawet publiczność siedząca na trybunach w całości wstała i bawiła się do utworów Ob-La-Di Ob-La-Da czy Hey Jude. Tutaj miała miejsce akcja fanowska – fani wystawili do góry kartki z napisem ‘Hey Paul’ i wszyscy zgodnie odśpiewywali tekst.
Czarował publiczność kawałkami Blackbird, Lovely Rita, Eleanor Rigby czy Mrs. Vandebilt. Nastrojowo zrobiło się przy Let It Be i Band on the Run. Podczas Live and Let Die zaskoczyły publiczność efekty specjalne w postaci przeróżnych fajerwerków, które co chwila jeden po drugim wystrzeliwały w górę. Pod koniec podstawowego setu nawet publiczność siedząca na trybunach w całości wstała i bawiła się do utworów Ob-La-Di Ob-La-Da czy Hey Jude. Tutaj miała miejsce akcja fanowska – fani wystawili do góry kartki z napisem ‘Hey Paul’ i wszyscy zgodnie odśpiewywali tekst.
Na pierwsze bisy sir Paul wkroczył na scenę z wielką flagą Polski, a jego kolega z grupy z flagą brytyjską. Usłyszeliśmy trzy utwory – Day Tripper, Hi, Hi, Hi oraz Get Back, po czym zespół znów zniknął ze sceny.
Drugie bisy zaczęły się od przeboju Yesterday, a następnie było Helter Skelter. Na pożegnanie już jako ostatnie zabrzmiały numery – Golden Slumbers, Carry That Weight, The End.
Spotkałam się z opiniami, że nagłośnienie podczas
koncertu było fatalne i nic nie było słychać – ja uważam całkowicie na
odwrót. Już od pierwszego utworu, aż chwilami wydawało mi się mało
prawdopodobne to, że wszystko brzmi tak idealnie. Kolejną świetną rzeczą
były telebimy, o których już nieco wspominałam wcześniej. Ratowały one
publiczność znajdującą się z tyłu, poprzez niesamowicie dobrą jakoś
obrazu. Dzięki temu, każdy wiedział co dzieje się na scenie, a także i
poza nią (np. jak bawią się ludzie na płycie). Co do obrazu, to
zachwycały również wizualizacje wyświetlane na ekranie za muzykami. Były
to albo części teledysków, albo też przeróżne inne wzory i burza
kolorów.
Minusem jedynym i największym było to, że osoby
zajmujące miejsca na trybunach zaraz po wstaniu były od razu proszone,
by usiadły. W głowie się nie mieści jak można słuchać koncertu rockowego
na siedząco. Nawet na schody nie było wolno wyjść – od razu reagowali
stewardzi. Byli bezsilni jedynie w momencie gdy McCartney serwował przeboje pokroju Ob-La-Di Ob-La-Da, kiedy blisko 30 tysięcy osób bawiło się na stojąco.
Wizyta Paula McCartneya w naszym
kraju to niesamowite wydarzenie. Do mnie dopiero teraz dochodzi to,
czego doświadczyłam 22 czerwca. Spokojnie mogę stwierdzić, że jest to
najważniejszy koncert jaki zobaczyłam do tej pory i na pewno mało jest
takich, które przewyższyłyby jego wartość – sir Paul to w końcu nie byle kto!
_____________________Tekst znajdziecie również TUTAJ.
Tak już poza relacją chciałabym dodać, że przechodząc Krakowskim Przedmieściem zobaczyłam w pewnym momencie dużą grupkę osób pod jednym z hoteli.. chyba domyślacie się kto tam nocował. W pewnej chwili zobaczyłam na największy balkon hotelu Bristol i w tym momencie PAUL wyszedł przywitać się z fanami - COŚ NIESAMOWITEGO, COŚ CZEGO NIE DA SIĘ OPISAĆ!
Zazdroszczę Ci możliwości uczestniczenia w takim wydarzeniu! Trzeba przyznać jednak, że w Twoim przypadku (tj. biorąc pod uwagę Twoją pasję muzyczną i zaangażowanie w pisaniu o niej), obecność na tym koncercie jak najbardziej Ci się należała. Dziękujemy za relację!
OdpowiedzUsuń