piątek, 29 grudnia 2017

Dysocjacja zespołu The Dillinger Escape Plan



(Zdj. autorstwa ehorikaw )


Dziś w Nowym Jorku ostatni koncert zagra post-hardcore'owa (dokładniej mathcore'owa) legenda - The Dillinger Escape Plan. Dziś kończy się pewien rozdział w historii ekstremalnej muzyki. Przez 20 lat kariery, ten amerykański zespół zapisał się jako jeden z najodważniejszych, najgłośniejszych i najniebezpieczniejszych (zważywszy na szaleńczą koncertową energię) zespołów w historii. Wydając w 1999 roku debiutancki album Calculating Infinity, po raz pierwszy i chyba najbardziej szokujący wstrząsnęli światem. Nikt wcześniej nie podszedł do hardcore'u w taki sposób. Gatunek ten zwykle zrzekał się wszelkich wartości muzycznych, na rzecz wyrażania emocji w bezkompromisowy sposób. Dillinger jednak równie bezkompromisowo potraktował samą muzykę. TDEP sięgnął ze swoimi poszukiwaniami do podstawy - rytmiki. Następnie skomplikował ją w absurdalnie matematyczny sposób. Za sprawą tego zabiegu całemu światu ostatecznie zrodził się mathcore - matematyczny hardcore o metalowej podstawie brzmieniowej. Muzyka Dillingera była jak sen szaleńca, wprowadzony w życie z oszałamiającą pieczołowitością. Nadal jednak, w całym swoim zupełnie świeżym dla hardcore'u skomplikowaniu, stanowiła przede wszystkim szczery upust emocji. Prowadzący gitarzysta i początkowo główny wizjoner zespołu - Ben Weinman, zdradził, że ciężka muzyka była dla niego jedynym skutecznym sposobem walki z głęboką depresją. Ekstremalne dźwięki były zawsze tym, co pozwalało mu wyładować emocje. Wszystkie swoje absurdalne uczucia, nienawiść, strach, ból i obsesję przeistaczał w muzyczny absurd. Kilka lat później jego zespół oferował to oczyszczenie wyjątkowej grupie fanów. Potrafił przeistoczyć swoje emocje w wyjątkowy ładunek muzyczny. Eksploatował się w zakresie budowania słynnej matematycznej rytmiki, brzmiącej jak posiekane i odtworzone od tyłu odgłosy zacinającego się mechanizmu. Jednak czy najbardziej absurdalny natłok emocji nie "brzmi" podobnie? Sądzę, że bynajmniej nie stuka poczciwie w 4/4, bo nadawał by się wtedy do zrozumienia i prześledzenia, a następnie rozwiązania. Muzyki tego zespołu nie dałoby się nauczyć dokładnie na pamięć bez wniknięcia w zapis nutowy! Mathcore Dillingera już 20 lat ofiaruje nam wyjątkowy muzyczny strumień świadomości, z którym jednak nie każdy jest w stanie się utożsamić. TDEP jest zespołem, który w swoim potężnym ładunku, albo pozostaje częścią nas na zawsze, albo nigdy go nie pojmiemy, bo nie jest tym, czego nam potrzeba. 

Rozwój Dillinger Escape Planu oczywiście nie zatrzymał się na formulę z 1999... Po premierze debiutu, wokalista - Dimitri Minakakis, odszedł z zespołu, aby móc się poświęcić sztukom plastycznym (wykonał choćby okładkę późniejszego albumu zespołu - Option Paralysis). W międzyczasie muzycy nagrali jeden, ekstrawagancki minialbum z samym Mike'iem Pattonem w roli wokalisty. Z początkiem nowego milenium jednak musieli znaleźć pełnoetatowego krzyczącego. W tym celu udostępnili pozbawioną partii wokalnych wersję, ich pochodzącego z debiutu, utworu - 43% Burnt (link dla spragnionych ciężkich wrażeń), który do dziś pozostaje największą ikoną gatunku i symbolem przełomowości zespołu. Zadaniem potencjalnego przyszłego wokalisty było nagranie własnych partii. Dzięki temu "castingowi" drogi Bena Weinmanna i Grega Puciato (zaangażowanego wtedy w industrialowy projekt Error) przecięły się po raz pierwszy. Puciato zarejestrował dwie wersje wokalu. Pierwszą - w stylu Dillingera i drugą - w swoim własnym. Biorąc pod uwagę jak wiele napłynęło absurdalnych propozycji, stało się jasne, że Puciato jest nie tylko jedynym wyborem, ale i wyjątkową artystyczną osobowością. W jego stylu kluczowe były wpływy takich zespołów jak Nine Inch Nails, czy Faith No More. Tak drugi album - wydany w 2004 Miss Machine, stał się dziełem jednego z najbardziej kreatywnych duetów w historii nie tylko ekstremalnej muzyki (Weinmann - Puciato). Wydarzył się kolejny przełom. Dillinger już nigdy później nie był "tylko" ekstremalną formą wyładowywania ekstremalnych emocji, pełną krzyków i hałasu, o zaskakująco cennej, choć perwersyjnej treści muzycznej, lecz też oferował coraz więcej dojrzałych, artystycznych konceptów. Wszystko jednak na bazie szaleńczego, matematycznego warsztatu. Z czasem niesamowite stało się, jak muzycy bawili się swoim ekstremalnym bagażem, spacerując po bardziej wyważonych terenach. Greg Puciato na dobre zainkorporował do zespołu melodie i trochę nośnej rockowej energii, a Weinman coraz mocniej eksplorował tereny jazzowe. Pierwszym tak bardzo odbiegającym od hardcore'u utworem jest legendarne "Unretrofied" (link) z Miss Machine. Ten skomponowany przez Grega Puciato utwór posiadał tyle, praktycznie popowej nośności, że początkowo miał się ukazać pod innym szyldem. Jednak muzycy TDEP doszli do wniosku, że skoro wszystkim się podoba, to czemu nie opracować go dla zespołu. Tak uczynili. W ten sposób złamali kolejne muzyczne ograniczenia, które mogło się wydawać, że sobie postawili. W wyjątkowy sposób rozszerzyli swoją i tak niepowtarzalną stylistykę. Jak zawsze, takie zagranie musiało w pewnym stopniu podzielić fanów (zespół w rozbrajający sposób "skrytykował" tę sytuację w utworze "Farawell, Mona Lisa" z albumu Option Paralysis). W czasach Miss Machine dopiero co wyszli z hardcore'owego "domu", którym było Calculating Infinity, aby udać się na prawdziwą podróż kreatywnych poszukiwaczy.


W 2007 światu ukazał się trzeci album formacji - Ire Works. Znalazło się na nim jeszcze więcej inspiracji jazzem oraz grająca znaczną rolę polirytmiczna, nowoczesna elektronika. Ponadto słychać tu niezaprzeczalny rozwój muzyków, którzy stali się już absolutnymi profesjonalistami, jak nie jednymi ludźmi, którzy potrafiliby wykonywać swoją muzykę tak oderwaną od najbardziej szalonych wyobrażeń. Ire Works pozostaje najbardziej eklektycznym dokonaniem zespołu, posiadając przy tym swój spójny zamysł artystyczny i brzmienie. Znajdziemy na nim najbardziej złożone, a zarazem dojrzałe mathcore'owe miniatury w historii zespołu (Fix Your Face, Lurch), najsłynniejsze chwytliwe "przeboje" o niezaprzeczalnej wartości muzycznej (Black Bubblegum, Milk Lizard), a także dziwnie emocjonalną, elektroniczą trylogię o oszałamiającej treści (Sick on Sunday, When Acting As A Particle, When Acting As A Wave), oraz siedmiominutowe, oparte na jazzowym fortepianie Mouth of Ghosts (link), nieustannie nabierające emocjonalnego napięcia, aby eksplodując w poruszający sposób zakończyć album. Ire Works jest najbardziej przepełnione iskrzącymi pomysłami z dokonań zespołu, będąc jednocześnie jednym z dwóch najbardziej klimatycznych albumów zespołu oraz siedliskiem niezwykłych emocji.  Za sprawą tego albumu zostali okrzyknięci przez serwis Allmusic "Radioheadem metalcore'u" i na stałe zapisali się jako jedno z najciekawszych i najbardziej wpływowych zjawisk w historii muzyki rozrywkowej. Po tak niewiarygodnej propozycji zespół zdecydował się ponownie na odczuwalną zmianę stylu. Z resztą skomponowanie drugiego Ire Works wydaje się niemożliwością.

W 2010, z całkiem nowym albumem Option Paralysis, odnaleźli kierunek, będący po raz pierwszy uproszczeniem formuły stylistycznej i zredukowaniem kontrastów królujących na, ponownie podkreślę, spójnym Ire Works. Muzyka stała się znacznie bardziej organiczna, pełna dynamiki i melodii. Sądzę, że nie powinienem tu poddawać dogłębnej analizie tego albumu. Mijałoby się to z celem. Nieogarniona ekspansja stylistyczna osiągnęła kulminację na Ire Works. Kolejne albumy tylko bawiły się wszystkim tym, co muzycy osiągnęli wcześniej, ale w przeniesieniu na nową dojrzałość artystyczną. Option Paralysis zostało zadedykowane byłemu muzykowi formacji, sparaliżowanemu wskutek choroby. Spotkałem się z całym artykułem poświęconym wypadkom i innym nieszczęściom,  które przytrafiły się członkom zespołu. Zapisali się w historii także jako pechowcy wszech czasów. Byli mimo to nie do powstrzymania. Ostatni z incydentów miał miejsce w Polsce, w dniu zaplanowanego ostatniego koncertu w naszym kraju, który miał się odbyć w lutym tego roku w Krakowie. Tir wjechał  w autobus zespołu, który uległ nagłej awarii na autostradzie. Na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało. Niestety sprzęt muzyków został zniszczony. Przełożony, krakowski koncert odbył się w sierpniu.

Na kolejnym wydawnictwie - One of Us is The Killer (2013) muzyczna formuła stała się momentami  wręcz rozwleczona. Wiele z kompozycji posiada tu formę o powtarzających się segmentach (np. refrenach). Dla niejednego ten album stanowi szczyt dillingerowej dojrzałości. Jest wyraźnym celem rozwoju zespołu. Posiada mniej chaotycznej muzycznie treści, a za to opiera się na koncepcie. Całościowo poświęca się kontaktom międzyludzkim, tak chętnie przez zespół omawianym. Jest podróżą, której celem jest uświadomienie nam przewodniej prawdy. W rzeczywistości nigdy nie jest tak, że to jeden z nas jest zabójcą. Międzyludzkie spięcia wynikają zasadniczo z winy obu stron. Jest to album o największej ingerencji Grega Puciato, który jest tu autorem wszystkich tekstów.

The Dillinger Escape Plan zawsze kazał otwierać umysł. Początkowo głównie na percepcję rytmiki oraz hałaśliwego ciężaru, później na koncepty stylistyczne oraz wyjątkowy ładunek emocjonalny. W zamian oferował (i nadal będzie) wyjątkowe oczyszczenie, a nieraz inne spojrzenie na świat. Spotykałem się z wieloma historiami ludzi, dla których muzyka Dillingera stała się katalizatorem wielkich zmian w życiu. Mikstura wielkiego ciężaru, muzycznej dyscypliny, a także wrażliwości i szczerości jest energetycznym darem od wyjątkowych ludzi. Opowieść o tym niepowtarzalnym muzycznym zjawisku powoli zbliża się do kluczowego dziś końca. Ta wielka kariera nie tylko nie posiadała słabego momentu, ale i odznacza się wiekopomnym zakończeniem, które zwieńczy się dziś w Nowym Jorku, ostatnim z trzech finałowych koncertów. Początek końca miał miejsce jednak jeszcze w 2016, z premierą mistrzowskiego albumu "pożegnalnego". Muzycy wytoczyli dla nas propozycję będącą podsumowaniem swoich bezprecedensowych dokonań, w postaci najdłuższego i będącego najmocniejszą artystyczną wizją od czasu Ire Works, albumu - Dissociation. Jest on przepełniony artystycznym luzem i czysto wirtuozerską precyzją, a przede wszystkim charakterystycznym, sterylnym brzmieniem i swoim osobistym klimatem. Odznacza się też całkiem nowym aspektem, który nazwałbym elegancją, tak niezwykłą, szczególnie, że znowu mamy do czynienia z wysoce zagęszczonym mathcore'owe. Album trzyma odbiorcę w ciągłym zachwycie, zaskakując w każdej jednej minucie kolejnymi błyskotliwymi zagraniami. Nigdy nie wiemy, co czeka nas za moment, a każde kolejne zaskoczenie potęguje tylko uczucie niedowierzania i podziwu. Jest jedynym albumem Dillingera, którego słucham wyłącznie całościowo. Tylko wtedy roztacza tak wyraziste muzyczne środowisko, niepojęte w swojej wyrazistości. Posiada też najbardziej intymny ładunek emocjonalny i nieraz wraca do tematyki chorób psychicznych. Na Dissociation zespół osiągnął szczytowy, niewyobrażalny poziom, udowadniając po raz ostatni, że na gatunkowym tronie zasiada zupełnie sam. Zaoferował najbardziej emocjonalny album, który po zabraniu nas na przejażdżkę swoim ekskluzywnym roller coasterem doznań niezmiennie pozwala osiągnąć prawdziwe katharsis. Absolutnie szczególnym punktem albumu, z punktu widzenia dzisiejszych wydarzeń, jest jego samo zakończenie - tytułowe Dissociation. Jeśli po pojawieniu się tego utworu, po wszystkich przeżyciach, które daje album, słuchacz nie doświadcza gęsiej skórki, uczucia wypływania z ciała, a w ekstremalnych przypadkach napadów spazmtycznego płaczu, to cóż... wyraźnie nie jest człowiekiem. Jest to ostateczne pożegnanie, o którego muzycznej treści nie chcę się wypowiadać, aby nie burzyć zaskoczenia potencjalnego słuchacza. Zaznaczę tylko, że absolutnie brak tu gitar. Kiedy odpływa od nas ostatnie powtórzenie frazy "finding a way to die alone", wydaje się, że cały album trwał 5, może 10 minut, a może całe lata? Pozostawia odbiorcę w wykreowanym przez siebie świecie. Poza wszelkim czasem. Z samym zastanowieniem. Zastanowieniem nad drogą wybraną przez artystów. Nad ich "samotną śmiercią". Odejściem w momencie, gdy właśnie zdobyli najwyższy szczyt.
Mimo wszystko na usta cisną się ostatnie słowa ich kultowego Milk Lizarda: "THIS FEELS LIKE NEVERENDING". Muzyczny świat będzie tęsknić. Dziedzictwo przetrwa na zawsze. Niech tylko nie zrobią sobie dziś krzywdy. Podczas tej ostatniej, polirytmicznej eksplozji.


1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.